Orsigna: ciekawa trasa w lesie lecz z rozwagą
Jakiś czas temu pojechaliśmy do Orsigni, by osobiście obejrzeć drzewo z oczami, które przykleił Tiziano Terziani (kliknijcie tutaj). Kiedy zjechaliśmy do miasta zaciekawił nas znak drogowy przedstawiający trasę leśną, z różnymi ciekawostkami. To tzw. droga węgla.
Można było dojść między innymi do słynnego młyna wodnego, który widoczny jest często w książkach czy internecie na stronach opowiadających o Orsigni.
Schodząc przy znaku w stronę domku, w którym suszy się kasztany, zauważyłam jeszcze jeden znak.
Informował w dwóch językach, by między innymi niepełnoletni nie wchodzili sami do lasu.
Mimo tego, że było gorąco i już przeszliśmy trochę drogi do drzewa z oczami, to namówiłam rodzinę na trasę w lesie. Najpierw dotarliśmy do domku, w którym suszy się kasztany.
Potem przeszliśmy przez drewniany mostek.
Dotarliśmy do kanałów wodnych, gdzie niektórzy moczyli nogi. Górska woda była zimna i trudno było nawet umoczyć całą stopę.
Doszliśmy do słynnego młyna. Zasmuciła nas ilość wody wychodząca z niego.
Susza w tym roku bardzo daje się we znaki. Sfotografowałam młyn ze wszystkich stron i zrobiłam krótkie video:
Zamiast iść w prawo przy młynie, to pomyliliśmy drogę i poszliśmy w lewo.
Droga zaczęła się nieco dłużyć, aż wreszcie dotarliśmy do boiska. Już wtedy wiedzieliśmy, że nie tędy prowadziła trasa ze znaku przy drodze. Cofnęliśmy się do młyna. Tutaj mój mąż i Julcia nie mieli najmniejszej ochoty na dalszą wędrówkę. Za żadne skarby nie dało się ich przekonać. A, że szkoda mi było przerwać wycieczkę w połowie postanowiłam sama dokończyć trasę. Najważniejsze, że miałam aparat, a nawet dwa i wodę w plecaku. Rozpoczęłam samotną wędrówkę. W żarze słońca doszłam do domku, rekonstrukcji budowli, w której kiedyś mieszkali ludzie zajmujący się węglem.
Zrobiłam zdjęcia i video:
Po czym ponownie weszłam na główną ścieżkę leśną. Z lasu wyjechał jeep z dwoma mężczyznami w środku. Przypatrywali się. Przejechali, a za chwilę wrócili. Jechali wolno, przede mną, jak by śledzili, gdzie pójdę. Byłam już blisko kolejnego punktu na trasie, a mianowicie mielerza (z Wikipedii: mielerz to stos drewna ułożony w kształcie kopuły, gdzie spalało się drewno z małym dostępem powietrza w celu wytworzenia węgla drzewnego).
Brakowało może 100 metrów. Jeep stanął przy samym mielerzu i nie ruszał się. Ewidentnie czekali. Jedyne co mogłam zrobić to uciekać. Wyjęłam telefon z plecaka i udawałam, że przez niego rozmawiam. Prawda była taka, że nie było nawet zasięgu. Odwróciłam się na chwilę i ujrzałam jak jeep rusza z miejsca i nie jedzie w moją stronę, lecz w głąb lasu. Wcale nie odetchnęłam.
Zrobiłam to dopiero wtedy kiedy minęłam młyn i weszłam na schodki, przez które jeep by nie przejechał.
W kanaliku z wodą Julcia odważnie moczyła nogi. Z chęcią się do niej przyłączyłam i też zamoczyłam nogi.
Nawet nie czułam przeraźliwego zimna. Przypomniał mi się napis z tablicy o tym, żeby niepełnoletni sami nie wchodzili do tego lasu. Czy tu coś w tych okolicach się dzieje. Ja miałam niezłą nauczkę, by samemu absolutnie nie chodzić. I Was też ostrzegam.
A trasę dokończę kolejnym razem. Za kilka lat.
By zapomnieć o niemiłym zdarzeniu w lesie postanowiliśmy przejść obok restauracji i dojść do centrum miasteczka.
Znaleźliśmy jedyny otwarty bar po schodach.
Wypiliśmy mocną kawę i wpisaliśmy się do księgi pamiątkowej.
Wracając w stronę auta zajrzeliśmy również do kapliczki znajdującej się blisko drogi.
Jest tu ławeczka, na której można odpocząć.